Dzielę się wiedzą. Dzielę się energią.
Dzielę się siłą.
Wszystko jest po coś – mówią. Moje „po coś” to historia, którą Ci powierzam. Jestem wsparciem, towarzyszką, mentorem. Przeszłam piekło i znalazłam anioła.
Mam na imię Jolka. Pięć lat temu zachorowałam na raka piersi. To zabrzmi dziwnie, ale przyjęłam diagnozę, jakbym na nią czekała. Z nowotworem znam się od dziecka. Chorowała moja babcia, moja mama, ciotka, kuzynki. Dlatego od zawsze myślałam o nim jak o przypadłość, którą się po prostu leczy. Jak wszystkie inne.
Regularnie od ponad dwudziestu lat poddawałam się badaniom profilaktycznym. Wyniki były dobre. Dbałam o siebie. Zdrowo się odżywiałam, uprawiałam sport, pilnowałam wagi. Byłam pewna, że kontroluję sytuację. Na kilka dni przed wyznaczonym kolejnym, entym w życiu badaniem kontrolnym wyczułam guza w lewej piersi. Od razu zaczęłam działać. Wizyta u lekarza pierwszego kontaktu, skierowanie do chirurga, USG, biopsja i… jest! 🙁 Nie obwiniałam nikogo, nie myślałam dlaczego ja.
Jest zadanie do wykonania, trzeba się za nie zabrać – postanowiłam.
Założyłam, że nie poddam się mastektomii. Wszystko tylko nie to. Choć onkolodzy namawiali mnie do niej od początku. Komentowali moją decyzję. Niektórzy rozumieli, inni okazywali dezaprobatę. Szukałam więc takiego specjalisty, który przeprowadziłby operację oszczędzającą. Na jednym lekarzu świat się przecież nie kończy. To my wybieramy prowadzącego, nie on nas.
Moja walka o życie rozpoczęła się operacją oszczędzająca. Później zaplanowano chemię. Pięć czerwonych wlewów. Tylko tyle, dam radę – ucieszyłam się. Ścięłam włosy na krótko, licząc na to, że nie zauważę skutków ubocznych terapii. Niestety. Wypadanie włosów było dla mnie najgorsze z całego leczenia. Dużo płakałam. Do poduszki albo pod prysznicem, żeby moja córka nie widziała. Bo gdy choruje jeden z domowników, cierpią też bliscy.
Uciekłam w pracę. A jeżdżenie tramwajem w peruce, bez brwi i rzęs potraktowałam jako ćwiczenie charakteru. Wstydziłam się swojego wyglądu. Miałam wrażenie, że wszyscy się patrzą. Ale co tam! Znalazłam sposób na uderzenia gorąca (kolejnej atrakcji po chemii), siadałam na przeciwko drzwi i na każdym przystanku się chłodziłam 😉 Byle do przodu, odhaczyć kolejny etap leczenia.
Na ostatnią kroplówkę szłam z uśmiechem. Za chwilę koniec. Przetrwałam. „Jeszcze dwanaście białych i trzydzieści pięć naświetlań” poinformowała mnie pani doktor. Nieeeee!!! Jak mogła mnie tak oszukać, krzyczałam załamana. To za dużo, ponad moje siły. Nie wyobrażałam sobie wtedy tego.
Potem była jeszcze brachyterapia. Teraz jestem na hormonoterapii.
Do dziś zmagam się ze skutkami ubocznymi leczenia. Są gorsze i lepsze dni. Rak zabrał mi dużo, nawet znajomych. Mam nowych 🙂 Żyję normalnie! Jestem z siebie dumna. Wierzcie mi, nie ma rzeczy niemożliwych.
Jolanta Kowalska
Tekst pochodzi z magazynu MADEMOISELLE (numer 10/2019)